Przejdź do zawartości

Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stały się ciemniejsze, gaje gęstsze, a skały wyższe i bardziej strome. Pasły się tu stada gazel, ale postacie błogosławionych ukazywały się zrzadka.
Dolina, zwężając się coraz to bardziej, kończyła się parowem. Woń stała się jeszcze silniejsza. Wiał rzeźwy wiatr, ściany parowu stawały się coraz bardziej nagie, wyższe i spadzistsze, aż wreszcie zamknęły się, tworząc rozpadlinę bez wyjścia.
Nagle ukazał się ostry załom, jeden, drugi, trzeci, ciasna parja rozstąpiła się wokół i Kamanita zobaczył niewielką kotlinę górską, otoczoną niebotycznemi, prostopadłemi skałami malachitowemi. Pośrodku niej stało cudowne drzewo.
Pień i gałęzie utworzone były z lśniącego, czerwonego korala, barwa strzępiastych liści wpadała w ton nieco żółtawy, a kwiaty jarzyły się karmazynem.
Ponad szczytami skał piętrzyło się ciemno... szafirowe niebo bez śladu chmur. Nie dolatały tu dźwięki muzyki duchów, pozostawiając jeno coś, niby wibrujące w powietrzu dawne wspomnienie.
Istniały tu jeno trzy barwy, ultramaryn nieba, zieleń malachitowych skał i czerwień koralowego drzewa. Panował jeden tylko zapach, ów tajemniczy, niepodobny do żadnego innego zapach karmazynowych kwiatów, który przywiódł Kamanitę.
Niezwłocznie ujawniło się też cudowne jego działanie.
Gdy odetchnął ona wonią, skondensowaną w kotlinie, którą wypełniała, naraz świadomość jego doznała dziwnej przemiany, rozszerzyła się i przerwała zaporę, istniejącą od chwili zbudzenia się na lotosowem jeziorze.
Uświadomił sobie całe życie minione.
Zobaczył przedsionek domu garncarza, gdzie spędził noc na rozmowie z owym nierozsądnym