Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ściągnął komżę, gdy Osiecki podszedł do niego z synowcem zmarłego i przedstawił:
— Pan Zbigniew Twardowski, nowy dziedzic Turowa. Ksiądz Rybarzewski, proboszcz tutejszy i przyjaciel ś. p. stryja pańskiego.
Uścisnęli sobie dłonie. Ksiądz ciekawie się przypatrywał niezwykłemu wyglądem człowiekowi, który mu ceremonjalnie dziękował za smutny obrzęd.
Podszedł mały człowieczek z siwą bródką. Adwokat przedstawił go Twardowskiemu jako doktora Zemłę, który leczył zmarłego.
— Ja tylko byłem pod ręką — prostował doktór — i służyłem w razie potrzeby. Ś. p. stryj pański leczył się u największych powag europejskich. Niestety, na jego serce nie było rady. Chwała Bogu, śmierć miał lekką.
— Tak, śmierć miał lekką — rzekł ksiądz, kładąc nacisk na pierwszy wyraz zdania. Miał jakby coś dalej mówić, ale nagle urwał.
Twardowski bystro nań spojrzał i wzrok długo na nim zatrzymał. Ksiądz pod tym wzrokiem uczuł widocznie potrzebę powiedzenia czegoś, ale dorzucił tylko:
— Ma już spokój...
Synowiec zmarłego obserwował dalej księdza. Był to człowiek lat pięćdziesięciu, silnej budowy, prosty w zachowaniu się, z twarzą dość grubą, ale sympatyczną: w dużych, jasnych jego oczach widać było pewną głębię i myśli i uczucia.
Ksiądz nagle przybrał swobodny wyraz twarzy i zaproponował wszystkim trzem, by wstąpili na plebanję rozgrzać się szklanką herbaty.
Adwokat pośpieszył z odpowiedzią:
— Jak panowie wiedzą, pan Twardowski przyjechał na pogrzeb prosto z Paryża, jest niezawodnie zmęczony. Ja zaś jeszcze dziś chciałbym pomówić z nim o interesach i odjechać na noc do Warszawy, gdzie od wczesnego rana mam zajęcia.
Zostawili księdza z doktorem, sami zaś wsiedli do limuzyny, czekającej przed cmentarzem. Grzegorz zajął swe miejsce przy szoferze.
Jechali w milczeniu. Twardowskiemu brzmiały jeszcze w uszach słowa księdza, w których także tkwiła zagadka, i stał mu przed oczyma ten dziwny w swem ubóstwie, rozpaczliwy w smutku pogrzeb, pogrzeb jakby skazańca. Ksiądz, adwokat, doktór, trochę służby i garstka ciekawego ludu...
Osiecki, jakby odgadując jego myśli, przerwał milczenie.
— Pogrzeb odbył się ściśle według rozkazu zmarłego: zwyczajny dół w ziemi na parafjalnym cmentarzu, prosta drewniana trumna, jeden ksiądz, proboszcz miejscowy, żadnych mów, żadnych zaproszeń czy zawiadomień, żadnych nekrologów, ani nawet najmniejszych wzmianek w gazetach. Jakby chciał opuścić ten świat niepostrzeżenie, nie zwracając niczyjej uwagi.
Twardowski nie odpowiedział. Szukał, jaka myśl podyktowała tę wolę... Szukał napróżno.
Szofer skręcił w wąską drogę, wysadzoną drzewami, i dał przeciągły sygnał. W świetle latarni ukazał się wysoki trzymetrowy mur z czerwonej cegły. Kiedy samochód podjeżdżał, jakieś ręce rozwierały ciężkie, z grubego drzewa, mocno okute żelazem wrota, które za samochodem wnet się zatrzasnęły.
— Dziwny rygor — rzekł do siebie Twardowski.
Zatoczywszy wielkie półkole, stanęli przed domem. Lampa elektryczna, oświetlająca z góry wejście, ukazywała wysmukłe kolumny z szarego piaskowca, tworzące zgrabny portyk.

8