Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chodząc tam i napowrót, toczył ze siebie i ciągnął, i kuł i hartował swój głos. To znów przystawał, wyrzucając w powietrze duże, białe dłonie, i jakby w poszukiwaniu ostatniej deski ratunku, wołał: — Nie, nie, nie!!
Jeszcze raz ostrzył ogromne tony od początku. Wziąłem Ledi do łóżka, żeby cicho siedziała, — głos łamał się stopniami pod górę — pod górę. Stryj znów z rozpaczą wyciągnął ręce przed siebie.
Płakałem, Ledi lizała mnie po twarzy. Siedzieliśmy we dwoje cichutko, gdy stryj nagle krzyknął w salonie: — Cóż to za piekielna męczarnia!!!
Wlepiliśmy się z Ledi w poduszkę. Przebaczyłem teraz stryjowi, że kopnął niewinne zwierzę, że nam nie dał pociągu, że rzeczy moich rodziców zostały wyrzucone z szafy, przebaczyłem mu wszystko, byleby wyszedł już raz nareszcie tym głosem, — jak mi się zdawało — na sam szczyt powietrza.
Rano mu przebaczyłem, a wieczorem darowałbym za darmo całe swoje życie. Sądzę nawet, że wszyscy, którzy wtedy u nas w salonie siedzieli i słuchali, tak samoby zrobili.
Ze wszystkich gości pamiętam tylko pana autora — ojciec na niego tak mówił — to znaczy pana Galla. Mówili sobie ty.
— I co ty na to, Gallu — pytał ojciec, przesiadając się z krzesła na krzesło.
— Co ja na to? Niewiadomo. — Powiedział „niewiadomo“, rozwinął napisane nuty i zaczął bębnić palcami po dużych czarnych kropkach.