Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ludzie wnieśli do przedpokoju trzy ogromne kufry okute. Tomasz wspaniale rozkazywał, pokazując drogę do mieszkania.
Stryj „za całe przywitanie“ pogłaskał nas tylko po głowach.
Nareszcie odbyło się wejście.
Mama ze stryjenką poszły pierwsze, za niemi stryj z ojcem, za nimi my. Pytaliśmy po drodze nowego naszego brata, Karola, czy są jakie prezenty? Były, i to podobno wspaniałe. Nie dało się o tem dłużej mówić, bo ojciec usłyszał już trochę i srogo zmarszczył brwi. Przestaliśmy odrazu, tem bardziej, że żal nam teraz było ojca.
Był mniejszy, chudszy, cichszy od śpiewaka, napewno biedniejszy. Stryj miał bródkę zaostrzoną w dwa złote różki, jak święty z obrazka, ojciec zwykłą brodę w jeden różek. Stryj pachniał, niewiadomo czem, bo nie była to perfuma. Może te wszystkie miasta, cała droga daleka, przez którą jechał, może nawet trochę sam głos w nim pachniał?... Ojciec nasz tylko sobą i zwykłym doktorskim karbolem.
Stryj właściwie nie szedł, lecz stąpał, jak trzej królowie-monarchowie, to patrząc pod nogi, to odbijając się wzrokiem dumnie pod górę. Niby ku wybranej gdzieś gwieździe. Ojciec szedł zwykłym, uważnym krokiem. Właściwie wyglądał na o wiele gorszego i słabszego stryja.
Gdy siedli w salonie na naszych morelowych fotelach, ojciec nasz wziął zaraz Karola na kolana. A stryj? Nic podobnego! Jakby nas wcale nie widział. Siedział