Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Miasto mojej matki.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przerwa w zbliżaniu się przyjazdu sprawiła, że mieliśmy wcale nie pójść do szkoły. Całe popołudnie bawiliśmy się świetnie, a wieczorem odbył się przegląd naszych papierzanych żołnierzy. Przyjazd stryja wyłonił się znowu dopiero po kolacji. Wtedy to ojciec odsunął filiżankę herbaty, złożył gazetę, popatrzył na zegarek i powiedział:
— Tak, tak, — teraz już śpiewa.
Tu u nas nie mogło być słychać, ale mama zapatrzyła się w lampę i, uśmiechnąwszy się, słuchała.
Pożegnaliśmy się, umyli i poszli spać.
Już zasypiałem, gdy mój starszy brat, Irzek, podniósł się na łóżku i kazał mi być cicho.
Lampka oliwna pstrykała na oknie.
— Ciekawym, czy jeszcze śpiewa? — szepnął tajemniczo.
Przyłożyliśmy uszy do ścian, Irzek bowiem twierdził wtedy, że mury są doskonałym przewodnikiem. Słychać było przytłumione chodzenie po dywanie. Zawołaliśmy głośno, obaj naraz.
We drzwiach zjawił się ojciec.
— Czy jeszcze śpiewa? — spytał Irzek.
— Cóż to znowu za głupstwa? Spać mi tu zaraz! — Poczem, spojrzawszy na zegarek, ojciec nasz westchnął i powiedział: — Kwadrans na jedenastą. Tak, teraz śpiewa trzeci akt. Dobranoc.
Przylgnęliśmy posłusznie do poduszek. Po wyjściu ojca Irzek powiedział: — Śpiewa trzeci akt. To znaczy, że przedstawienie jest w trzech aktach. Albo w czterech? Albo może w pięciu?