Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żych oczu orzechowych zaczęły kapać na dostatni granat palta wielkie łzy.
Rasiński objął dyrektora mocno przez pół.
Musieli się cofnąć, środkiem gościńca bowiem, od strony kamienia Kościuszki, nawskos ku odwachowi prószył już gęsty ciąg pauprów, gnany z głębi Rynku wielkiemi rytmami orkiestry.
Jabłoński rozpaczał, że właśnie w takiej chwili zaczyna padać kapuśniak.
— Nie bądź znów takim artystą, nie chciej jakichś osobliwych wykończeń.
— Artystą?... Dziś składam cały bank, melduję się zpowrotem na audytora...
— U Dąbrowy?
— U Dąbrowy — twierdził stanowczo Jabłoński. — U Dąbrowy, u osła, pnia, wszystko mi jedno, polskiej władzy się melduję...
Ucichli.
Nad brukiem pękały krągłe akordy orkiestry, a dalej wśród szarego tłumu, niby żelazna brona wśród grudy ruchliwej, ciągnęła kompanja piechurów austrjackich, pomieszanych z legjonistami.
Szli mocno, gęby uśmiechnięte wystawiając na wrzask radości, tupiąc donośnie gwoździami podeszew, które gładzili w nieobjętym trudzie na kamieniu wszystkich Alp, różnej Ukrainy, wszelakiego Podola i każdej drogi polskiej.
Rozległy się komendy, niepewnie przez oficerów polskiem słowem łatane. Nakoniec z orkiestry buchnął