Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie pomyśli, przyszedłszy wprost ze świata i widząc go takim.
— Smither — ozwał się Soames — my wszyscy jesteśmy twoimi dłużnikami.
— Och, nie, panie Soamesie, proszę tak nie mówić! To przecie przyjemność! On jest człowiekiem tak niezwykłym...
— No, dowidzenia! — rzekł Soames, wsiadając do taksówki.
Dotarłszy do hotelu na Knightbridge, wszedł do salonu ich kwatery i zadzwonił, żeby mu przyniesiono podwieczorek. Anetki ani Fleur nie było. Znów go nawiedziło poczucie samotności. Ach, te hotele! Jakież to dziś olbrzymie, potworne landary! Pamiętał czasy, gdy nie było nic większego nad Longa lub Browna, Morley’a lub Tavistock’a... Hotele i kluby — kluby i hotele! Dziś niema im końca! I Soames, który niedawno na zabawie przyglądał się cudowi tradycji i ciągłości, zapadł w dumania o zmianach, jakie dokonały się w tym Londynie, w którym przyszedł na świat przed sześćdziesięcioma pięcioma laty. Czy konsole pójdą w górę, czy nie, w każdym razie Londyn stał się okropną posiadłością! Drugiej takiej nie było w całym świecie, z wyjątkiem chyba Nowego Jorku! W gazetach dzisiejszych było istne kłębowisko histerji, ale kto, jak Soames, mógł pamiętać Londyn z przed lat sześćdziesięciu i mógł mu się teraz przyjrzeć ponownie, uświadamiał sobie płodność i elastyczność bogactwa. Trzeba było tylko mieć głowę na karku i iść ku temu bogactwu wytrwale. Ba! przecież pamiętał jeszcze kocie łby na bruku i przegniłą słomę na dnie dorożek! A stary Tymoteusz... ileżby ten człowiek mógł naopowiadać, gdyby jeszcze zachował świeżość pamięci! Rzeczy różne mogły się przeinaczać, ludzie przechodzili i kładli się w grobie, lecz oto wciąż był Londyn i Tamiza, dalej zaś imperjum brytyjskie i krańce