Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To prawda — rzekł Soames — jeszcze się zastanowię. Ach... ale cóż z panem Tymoteuszem? Jak się przedstawia sprawa?...
— Już przygotowałem zupełny spis inwentarza jego majętności; sprzęty i obrazy mają taką wartość, że wiemy na czem się opierać. W każdym razie będę się martwił, gdy on umrze. Mój Boże! Toć to lata, gdym widział pana Tymoteusza po raz pierwszy!
— Nie możemy żyć wiecznie! — rzekł Soames, zdejmując kapelusz.
— Nie — e! — odrzekł Gradman — zawsze jednak to szkoda... ostatni ze starej rodziny! Czy mam zająć się sprawą tego zajścia na Old Compton Street? Te organa bezpieczeństwa... to kiepsko funkcjonują.
— Zajmij się pan tem. Muszę iść do panny Fleur i zdążyć jeszcze na czwartą. Dowidzenia, panie Gradman.
— Dowidzenia, panie Soamesie. A jak panna Fleur?...
— Dziękuję, dobrze, tylko trochę za wiele się bawi.
— Ta — ak! — zaskrzypiał Gradman. — Młoda krew!
Soames wyszedł, rozmyślając:
— Poczciwy Gradman! Gdyby był młodszy, dopuściłbym go do pełnomocnictwa. Doprawdy niema nikogo, na kim mógłbym polegać w prawdziwym interesie.
Porzuciwszy tetryczną i matematyczną ścisłość oraz niedorzeczną ciszę tego zakątka, Soames pomyślał nagle:
— Przez czas zamęźcia! Czemuż to nie wydalają takich nicponiów jak Profond, zamiast ciężko zarobkujących Niemców?
I zdumiał się głębią zmartwienia, które mogło w nim wywołać myśl tak niepatrjotyczną. Jednakże w tem właśnie była rzecz cała! Nigdy nie można było mieć ani chwili prawdziwego spokoju! Zawsze coś się kryło za każdą sprawą!
I skierował się w stronę Green Street.