Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przebrała się w inną suknię, żeby się mogło zdawać, że jest tu już od dłuższego czasu, i pobiegła do galerji.
Soames stał w uporczywej zadumie przed obrazem Alfreda Stevensa, który lubił niezmiernie. Nie odwrócił się na skrzyp otwieranych drzwi, ale Fleur wiedziała, że on słyszał i wiedziała też, że był urażony. Stanęła cichuśko za nim, zarzuciła mu ręce na szyję i wścibiała twarz swoją poprzez jego ramię, aż policzki ich obojga znalazły się koło siebie. Jednakże sposób ten, który dotąd nigdy nie zawodził, tym razem zawiódł zupełnie, przeto Fleur miała jak najgorsze przeczucia.
— No, więc przyjechałaś! — ozwał się Soames z miną kamienną.
— Czy tylko tyle spodziewać się mogę od niedobrego ojczulka? — mruknęła Fleur i znów otarła się o jego policzek.
Soames potrząsnął głową, ile to było dlań w tej pozycji możliwe.
— Czemu tak trzymałaś mnie w niepewności, spychając mą osobę wciąż na szary koniec?
— Tatusiu, w tem przecież nie było nic złego!
— Nic złego! Dużo ty wiesz o tem, co złe a co dobre!...
Fleur opuściła ramiona.
— A więc dobrze, tatusiu drogi, możebyś tak mi o tem opowiedział... ale tak szczerze, bez obsłonek.
I podeszła do ławeczki pod oknem.
Ojciec odwrócił się od obrazu i zapatrzył się w ziemię, na końce swych stóp. Wydawał się w tej chwili bardzo sędziwym.
— Ma ładne, małe stopy — pomyślała, przechwytując jego wzrok, nagłe zwrócony w przeciwną od niej stronę.
— Jesteś jedyną moją pociechą — odezwał się nagle Soames — ...i postępujesz sobie w ten sposób!
Serce Fleur zaczęło bić mocniej.