Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sąd ogłosił wyrok przed samą przerwą śniadaniową, poczem opuścił salę posiedzeń. I Soames także udał się na poszukiwanie czegoś do posilenia się. W małym barze śniadannym spotkał się z Jamesem, stojącym jak pelikan w labiryncie pustych korytarzy i pochylonym nad butersznytem oraz kieliszkiem sherry. Rozległa pustka wielkiego hallu centralnego, w pośrodku którego ojciec i syn stali zadumani jeden przy drugim, zakłócana była tu i owdzie przez przemykające przez nią w pośpiechu postacie adwokatów w togach i perukach; od czasu do czasu też ukazywała się w niej jakaś starsza dama lub jegomość w wyszarzanem palcie, rozglądający się dokoła z przestrachem. Dwie tylko osoby, śmielsze od innych stały we wnęce, rozprawiając z ożywieniem. Szmer ich głosów napełniał powietrze, łącznie z dziwnym odorem zaniedbanych studzien, skłóconym ze stęchlizną korytarza i składającym się na jedyny w swoim rodzaju bukiet, do złudzenia przypominający aromat gnojonego sera, tak nierozerwalnie związany z brytyjskim wymiarem sprawiedliwości.
James z miejsca zwrócił się do syna:
— Na kiedy wyznaczona twoja sprawa? Myślę, że będzie zaraz po przerwie. Ten twój Bosinney gotów mocno się bronić; będzie chyba musiał. Zbankrutuje z kretesem, jeżeli przegra.
Odgryzł spory kawał butersznyta i popił go łykiem sherry.
— Matka — dodał — prosi, żebyście zjedli u nas dzisiaj obiad oboje z Ireną.
Lodowaty uśmiech drgnął na ustach Soamesa, kiedy w odpowiedzi spojrzał na ojca. Ktokolwiek dostrzegł tę wymianę spojrzeń, mógł śmiało nie być zbudowany wzajemnym stosunkiem ojca i syna. James jednym tchem opróżnił swój kieliszek sherry.
— Ile? — zapytał.