Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Soames przeraził się. Olśniony był rzeczywiście planami, instynktownie też tylko ukrył swoje zadowolenie. Nie umiał mówić komplementów. Pogardzał ludźmi, którzy potrafią szafować szczodrze pochwałami.
W tej chwili zaś znalazł się w położeniu człowieka, zmuszonego do powiedzenia komplementu, o ile nie chce narazić się na niebezpieczeństwo utracenia rzeczy pożądanej. Bosinney należał do typu ludzi, po których możnaby się spodziewać podarcia planów i odmówienia dalszej pracy dla niego; rodzaj dorosłego dzieciaka!
To dorosłe dzieciństwo, wobec którego czuł się o tyle wyższym, wywierało szczególny, nieomal hypnotyzujący wpływ na Soamesa, który nigdy nie doświadczył podobnego uczucia osobiście.
— T...tak — wybąknął wreszcie — to... to niewątpliwie oryginalne.
Do takiego stopnia czuł w głębi duszy nieufność, a nawet pewien wstręt do określenia „oryginalne“, że wydawało mu się, jakoby nie zdradził tą uwagą właściwego swojego stosunku do planów.
Bosinney’owi wszelako zdawała się ona sprawiać przyjemność. Tak, to właśnie określenie mogło być miłem człowiekowi takiemu jak on! Powodzenie dodało Soamesowi odwagi.
— To... imponująca siedziba — rzekł.
— Przestrzeń, powietrze, światło — mruknął Bosinney — niemożna żyć po pańsku w pałacykach, jakich tysiące buduje się dla fabrykantów.
Soames zrobił pogardliwy gest; utożsamiono go z klasą wielkopańską; za żadną cenę nie zgodziłby się zostać zaliczonym do rzędu fabrykantów. Ozwała się w nim jednak wrodzona nieufność do teorji i maksym. Po kiego djabła cała ta gadanina o harmonijności i dostojeństwie? Wydało mu się, że dom będzie zimny.
— Irena nie znosi chłodu — rzekł.