Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podobnem do przelotu wielkiego ptaka lądowego ponad oceanem.
W chwili, kiedy wychodził z Albert Gate, poczuł, że ktoś dotknął jego ramienia.
Był to Soames, który, wracając do domu z biura cienistą aleją od strony Piccadilly, znalazł się nagle tuż obok ojca.
— Matka twoja chora; leży w łóżku — zaczął James — szedłem właśnie do was, obawiam się jednak, czy wam nie przeszkodzę.
Nazewnątrz nacechowany był stosunek pomiędzy ojcem a synem czysto Forsytowskim brakiem sentymentu — mimo to niepodobna było w żadnym razie powiedzieć, aby obaj wzajem nie byli do siebie przywiązani. Możliwe, że jeden traktował drugiego jako lokatę kapitału, niewątpliwie jednak szczerze dbał i troszczył się każdy z nich o dobro drugiego, dobrze się też wzajem czuli obaj w swojem towarzystwie. Nie zamienili jednak nigdy dwóch słów na temat bardziej intymnych zagadnień życia, ani też nie ujawniali jeden przed drugim głębszych żadnych uczuć.
Łączyło ich coś, czego niepodobna było ująć w słowa, coś głęboko ukrytego w samej istocie narodów i rodzin — krew, mówią, gęściejsza jest niż woda — żaden z nich zaś nie był istotą zimnokrwistą. Miłość Jamesa dla dzieci była w istocie teraz główną racją jego bytu. Posiadanie istot, które są cząstką jego samego i którym może przekazać zgromadzone bogactwa, leżało u podstawy samej idei gromadzenia tych bogactw. Cóż zaś dzisiaj, kiedy dożył już siedemdziesięciu pięciu lat, może mu jeszcze sprawiać przyjemność poza zbieraniem majątku? To zbieranie majątku celem przekazania go własnym dzieciom stanowiło rdzeń jego życia.
Nie było też w całym Londynie człowieka rozsądniej-