Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ten biedny chłopiec na końcu sali A dogorywa, sir; przypuszczam, że chętnieby pana zobaczył.
Pierson wszedł na salę A; minął podwójny rząd łóżek i skierował się ku wschodniemu oknu, gdzie stało łóżko, osłonięte dwoma parawanami. Druga pielęgniarka, która siedziała przy łóżku, wstała natychmiast.
— Jest zupełnie przytomny, — szepnęła; — jeszcze trochę mówi. Jest taki kochany. — Łza stoczyła się po jej policzku; zniknęła za parawanem.
Pierson spojrzał na chłopca; mógł mieć może dwadzieścia lat, ale niegolony puszek na jego policzkach był miękki i prawie całkiem bezbarwny. Oczy miał zamknięte. Oddychał równo i zdawał się nie cierpieć; a mimo to miał wygląd człowieka, który odchodzi; jakiś wyraz rezygnacji już jakby grobowej. Okno, opatrzone siatką na moskity, otwarte było naoścież; mały promyk słońca padał skośnie w nogach łóżka i skradał się powoli ku górze poprzez kołdrę i ciało chłopca, malejąc coraz bardziej. Przy szarej bieli ścian, łóżka i twarzy chłopca to jedno bladożółte pasemko światła i jedna czerwononiebieska plama małej chorągiewki na ścianie odbijały jaskrawo. W tej chłodnej, wieczornej godzinie sala za parawanem była prawie pusta i żadne niemal odgłosy nie mąciły ciszy; tylko zza okna dolatywał od czasu do czasu szelest suchych palmowych liści. Pierson czekał w milczeniu, patrząc na gasnące słońce. Jeżeli chłopak umrze w tym śnie, będzie to dowodem łaski Bożej. Ale w tej właśnie chwili ujrzał, że otwiera oczy, jedne z tych jasno szarych źrenic, które mają czarną oprawę. Wargi chłopca poruszyły się; Pierson nachylił się nad nim.
— Idę na zachód, sir, — szept jego brzmiał cicho i niewyraźnie, wargi drżały; twarz skrzywiła się przez chwilę, jak u dziecka, i wypogodziła się znowu.