Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wiem. Myślę, że tak.
Noel zaśmiała się nagle.
— Staję się cyniczna; czuję to. Jak tatuś wygląda?
— Bardzo szczupły; pan Lauder wrócił znów na krótki czas z frontu i wyręcza go trochę.
— Czy tatuś jeszcze ciągle bardzo się o mnie martwi?
— Cieszy się strasznie, żeś przyjechała; mówi o tobie tak samo serdecznie, jak zawsze.
— Tak — szepnęła Nolli. — To jest właśnie najokropniejsze. Byłam zadowolona, że go nie zastałam przy przyjeździe. Czy powiedział komu o tem?
Gracja potrząsnęła przecząco głową.
— Nie mam wrażenia, żeby ktokolwiek wiedział; chyba może kapitan Fort. Był u nas kiedyś w nocy i jakoś...
Noel zarumieniła się.
— Leila, — rzekła z niezbadanym wyrazem twarzy. — Czyś ją widziała?
— Byłam u niej z tatusiem w zeszłym tygodniu — tatuś ją lubi.
— Jej prawdziwe imię jest Delilah, jak wiesz. Wszyscy mężczyźni ją lubią. A kapitan Fort jest jej kochankiem.
Gracja stanęła, jak wryta. Noel mówiła czasem rzeczy, które wywoływały w Gracji wrażenie, że ona właśnie jest młodsza od siostry.
— Mówię ci, że tak jest — ciągnęła Noel dalej twardym głosem. — To nie jest zwykła przyjaźń; takie, jak ona, nie mają nigdy przyjaciół, tylko kochanków. Dlaczego przypuszczasz, że on wie o mnie?
— Kiedy się o ciebie pytał, wyglądał tak...
— Aha, znam ten jego wyraz twarzy; ma go zawsze, gdy mu kogoś żal. Niech sobie wie, nie zależy mi na tem. Czy Monsieur Lavendie był u nas ostatnio?
— Tak; robi wrażenie strasznie nieszczęśliwego.
— Jego żona narkotyzuje się.