Przejdź do zawartości

Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tym razem szedł jeszcze powolniej po strasznie wyboistym gruncie, pełnym dziur i pagórków. Nawpół świadomie szukał ukrycia, gdzie tylko mógł. Powietrze dźwięczało trajkotem karabinów maszynowych, które ostrzeliwały pole w różnych kierunkach — pełne było kurzu i dymu. — Jak jej to opowiem? — pomyślał. Nie da się nic powiedzieć, jedyne uchwytne uczucie, to ten brunatny wir. Patrzył uparcie przed siebie, by nie widzieć, jak ludzie padają, by nie widzieć niczego, coby go mogło zatrzymać na drodze do drugiego okopu. Czuł lekki powiew mijających go kul. Druga linja musi być już całkiem blisko! Czemu ten ogień nie ustaje? Czy przypadkiem nie przypłacą tego nowego trick‘u — strzelania do ostatniej chwili — życiem? Jeszcze sto kroków, a będzie w środku. Położył się płasko na ziemię i czekał; spojrzał na zegarek i zauważył, że całe ramię spływało krwią. Pomyślał: — Rana! Teraz wrócę do domu! Bogu dzięki! Och Noel! — Mijające kule świszczały mu koło uszu; słyszał je poprzez wycie i grzmoty granatów. — Paskudztwo! — pomyślał. Usłyszał przy sobie zasapany głos:
— Już można iść, sir!
Zawołał: — Naprzód, chłopcy! — i ruszył pochylony wpół. Strzał trafił w jego karabin. Zachwiał się na nogach od wstrząsu, miał uczucie, jakby prąd elektryczny przeszedł mu przez ramię. — Znowu mam szczęście — pomyślał. — Teraz naprzód! Nie widziałem jeszcze ani jednego Niemca! — Skoczył przed siebie — zatoczył się, wyrzucił ręce w górę i upadł na plecy, przeszyty kulą nawskroś...

4.

Pozycja była, jak się to mówi, „w naszych rękach“. W ciemnościach nocy ludzie z noszami obchodzili półmilowy odcinek pobojowiska. Ze swemi przyćmionemi