Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W głębi pokoju na kawałku czarnej aksamitnej wstążki wisiał pastel, bardzo delikatny w kolorycie, jakby spłowiały. Przedstawiał młodą kobietę o żywej czarującej twarzy i ciemnych oczach, pochyloną trochę naprzód, jakby chciała o coś zapytać. Fort podszedł do obrazu.
— Pani nie jest ani trochę podobna. Ale to musiała być bardzo urocza kobieta.
— Mam zawsze uczucie, jakby była obecna w tym pokoju. Chciałabym być do niej podobna!
Fort odwrócił się.
— Nie, — rzekł, — nie. Lepiej, że pani wygląda, jak pani wygląda. Zepsułoby to tylko coś doskonałego.
— Moja matka była dobra.
— Czy pani nie jest dobra?
— O, nie; mam djabła w sobie.
— Pani! Jakto, przecież pani jest królewną z bajki!
— Mam to po tatusiu — tylko, że on nie zdaje sobie z tego sprawy; on jest zupełnie święty; ale wiem mimo to, że miał kiedyś w sobie djabła, inaczej nie mógłby być taki święty.
— Hm! — rzekł Fort. — Bardzo głębokie powiedzenie; wierzę, że tak jest — święci mieli rzeczywiście djabła w sobie.
— Djabeł biednego tatusia już od wieków nie żyje. Przypuszczam, że go w sobie na śmierć zagłodził.
— Czy zdarza się pani czasami, że djabeł nie daje się poskromić?
Noel czuła, że rumieni się pod jego spojrzeniem; odwróciła się do okna.
— Tak. Bo to jest właśnie prawdziwy djabeł.
Żywo stanęło jej przed oczyma ciemne opactwo i księżyc, zawieszony nad brzegiem zwietrzałego muru i biała sowa, płynąca w górze. Nie odwracając głowy rzekła przed siebie: