Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/446

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Patrzy na trawy — żadna się nie chwieje;
Coraz więc bardziéj na ten dźwięk dumieje.
Żagle, sztandary, drzewa liściem strojne,
Wszystko i wszystko tak ciche, spokojne:
Najlżejszy wietrzyk twarzy mu nie chłodzi,
Skądże więc, skądże taki dźwięk pochodzi?
Zwraca się — patrzy — nie śmie wierzyć oku...
Stoi dziewica cudnego uroku!

XX.

Zerwał się, zadrżał większym dreszczem trwogi,
Jak gdyby nagle zbrojne ujrzał wrogi.
Nieba! któż jesteś? — skądżeś tu przybyła?
Kto cię pod samę twierdzę tu przysyła?
Drżącą się ręką przeżegnać nie zdoła,
Wzdrygła się dotknąć apostaty czoła:
Podniósł ją mocą pierwszego natchnienia,
Lecz ją odtrącił nagle głos sumienia.
Patrzy się — widzi znane mu oblicze,
Znaną mu postać i wdzięki dziewicze,
Annę on, Annę widzi rzeczywiście,
Annę, z którą się chciał łączyć wieczyście.
Twarz się jéj zwykłym rumieńcem barwiła,
Lecz ta jéj barwa już gasnącą była.
Gdzież się ten ust jéj wdzięczny uśmiech podział,
Co nieraz w żywszą czerwoność je odział?
Błękit jéj oka, choć ciemniejszy może,
Tak był spokojnym jak spokojne morze,
Lecz jak te wody martwy, nieżyjący,
A wzrok, choć czysty, lecz zimno patrzący.
Szata jéj nakształt wiewnego obłoku,
Ledwie że śnieżną pierś jéj kryła oku,
A z przerwy włosów, co pasmy ciemnemi,
Wdzięcznie z jéj czoła lały się ku ziemi,
Biała i naga ręka się wznosiła,
Która tak lekką i tak bladą była,
Że tę jéj wątłość i przejrzystość ciała,
Jasnoćć księżyca przeświecać się zdała.