Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaczął mówić:
— Pani nie wie nawet, jak bardzo panią kocham.
Uśmiechnęła się i zarumieniła, niby młoda panienka, ale wzroku nie odwróciła.
A po chwili odpowiedziała:
— Wiem. Jest pan moim prawdziwym, serdecznym przyjacielem. Był pan nim przez całe życie.
— Byłem! — przyznał. — Ale to nie sama tylko przyjaźń. To miłość. Prawdziwa, gorąca miłość.
— Panie Tomaszu, co pan znowu wygaduje! — przerwała mu trochę zmieszana.
— Niechże pani pozwoli, przecie my chyba możemy mówić szczerze.
— Ale pocóż wznawiać?...
— Pozwoli pani mówić staremu przyjacielowi, czy nie? — nastawał pan Tomasz.
— Proszę, niech pan mówi — rzekła po krótkiem wahaniu.
— Nie powiem nic złego! — uspokajał ją. — Nie ma się pani czego obawiać.
Zapalił papierosa, którego od dłuższej już chwili obracał w palcach, spojrzał na morze — było granatowe, z twardym, krzemiennym połyskiem i śnieżno białemi grzywami fal — i przemówił głosem pewnym i spokojnym.
— Zawsze panią mniej lub więcej świadomie kochałem, ale dziś kocham panią znów tak jak dawniej, jak wtedy, pamięta pani, gdy byłem młody. Niczego nie mam pani za złe, nie zrobiła mi pani żadnej krzywdy, wszystko stało się tak, jak się stać musiało.
— Ale?
— Bez żadnego „ale”. Ja powinienem był robić to, co robiłem, pani powinna błyszczeć. Ja pracuję dla kultury, pani ją reprezentuje. Cieszę się, że pani jest piękna, świetna, dobra, wspaniała. Ha, bardzo słusznie. Osobiście — uwielbiam panią i kocham.
— Ale?

63