Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tedy Stefan Kąkol, chłop stary ale krzepki, dwu metrowej prawie wysokości, wzmocnił się w sobie i głosem potężnym zapytał:
— Kto tu?
Odpowiedział mu tylko trzask gałęzi, szarpanych nordą.
Jeszcze raz dla pewności podniósł stary rybak latarnię i tym razem zupełnie wyraźnie już ujrzał klęczącą pod kościołem postać kobiecą. A przeto po raz drugi zawołał:
— Kto tu?
I znowu tylko ryk nordy i szum drzew. Postać przed kościołem ani drgnęła.
Tego już staremu Stefanowi było za dużo. Duch nie duch — ale to od niego jest licho, że nie odpowiada.
Obraził się stary rybak i śmiało ruszył w stronę widma, wołając groźnie:
— Gadaj zaraz, czyś duch, czy żywy, bo jak nie odpowiesz, to ci dam w pysk!
Z pod kościoła dało się słyszeć ciche skomlenie. W świetle latarni ujrzał stary bladą twarz dziewczyny.
— Zolojka! — wykrzyknął. — Czego tu chcesz tak późno? Czemu nie idziesz spać?
— Norda — odpowiedziała, drżąc z zimna.
— Jo! Norda cię trzepie! — zrozumiał. — Czemuś nie odpowiadała? Mało brakowało, a byłbym cię i ja trzepnął.
Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Szczękała zębami, wargi jej drżały.
Wziął ją za ramię i podniósł z ziemi.
— Chodź. Zaprowadzę cię do domu.
Poszli.
A kiedy wszystkie kroki ucichły i nigdzie w uliczkach nie było żywej duszy, wicher zawył jak rozsrożony potwór i zaczął hulać po półwyspie.

47