Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

że mi to może zaszkodzić. Powiedzieli mi, żebym pojechał nad morze, więc pojechałem.
Człowiek mówił łamanem kaszubskiem narzeczem.
— Jo, suchoty! — rzekł Edward Kunsztowny. — U nas powietrze na suchoty jest dobre, bo albo zabije, albo wzmocni.
A potem zapytał:
— Dzie ty mieszkasz, człowiecze?
— W Gdańsku.
— A dzie ty tu będziesz mieszkał? Masz ty jaki pokój sztelowany? Masz ty jakie detki?
— Pokoju sztelowanego nie mam i detków także nie.
Zrozumiał to Edward Kunsztowny bez trudu, ale doch zdziwił się i zaczął kręcić głową.
— To jest licho! — rzekł po namyśle. — Na noc jabym cię wziął do budy, dam ci coś do jedzenia, ale cóż ty tu, człowiecze, będziesz robił?
Siedząca na kuferku figura z godnością podniosła głowę.
A było to w chwili, gdy złoto-czerwona łuna już przygasała, a rozpaliły się białe lampy elektryczne.
W tem świetle głowa siedzącego na kuferku była ogromnie marna.
Obfitość czarnych cieniów na twarzy wskazywała, iż więcej w niej było kości, niż czego innego. Ociężałe, bardzo zmęczone powieki unosiły się nieco wgórę i biało-czarna twarz rzekła z godnością:
— Jestem szewiec.
Edward Kunsztowny skłonił się trochę i rzekł:
— Czlowiecze, chodź!

Pieśń na zatoce.

Księżyc świeci tak jasno i mocno, że powierzchnia zatoki, leciutkim powiewem drobno sfałdowana, przesłonięta jest srebrnym, drgającym odblaskiem.

21