Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcę, żeby sobie podróżował, a nie zawadzał pod płotem, gdzieby sobie o niego człowiek w nocy głowę mógł rozbić...
— Doch —
— Doch co? Twoja bita czy moja?
Ze złością wkopał kamień w wodę, a wszedłszy za nim do wody, zepchnął go na głębinę.
Odeszła zła.
— Przez nich człowiek zawsze przyjdzie do szkody!
Na piasku leżą starannie ułożone mance i wszystkie przybory do ich stawiania — każdy part zosobna. Nikt tak porządnie, systematycznie, praktycznie i inteligentnie nie potrafi ułożyć tylu tych rozmaitych przedmiotów, jak rybak. W pośrodku mance, zwoje lin czyli lejpra, dalej czarna, czteroramienna draga żelazna, dwuramienna kotew, po bokach preki z chorągiewkami, remy i paczeny, wreszcie szklane, ciemnozielone boule do utrzymywania manc na powierzchni wody.
Obok na łodzi, niespuszczonej jeszcze na wodę, siedzą w milczeniu rybacy. Odzież na nich połatana, z wysokich skorzni sterczy słoma, na głowach granatowe marynarskie trolmuce z pomponami lub stare czapy, gęby czerwone, wiatrem osmalone, poważne, wąsiska długie, sumiaste, brwi krzaczaste, oczy ciemne, srogie, łapy ogromne.
Siedzą, czekając na czwartego wspólnika, który tam oto schodzi ze stegny, barczysty i nie wlokący po piasku nóg za sobą, jak rybacy z innych wiosek, ale kroczący szeroko, jak przystało na człowieka morza.
To wyjeżdżający na morze rybacy z Boru.
Ich tonie na Małem Morzu są liche i niedogodne, skutkiem czego przywykli do pracy na Bałtyku. Nie straszne im jego wielkie fale, nie straszny wiatr, śmiało puszczają się na morze w taki czas, gdy gdzie indziej rybacy nosa za drzwi nie wystawiają.

169