Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż to zaś opowiadają o owym wójcie, który, grając na weselu w karty, zauważył zaglądającego przez okno do izby bladego, nieznanego chłopa? Gdy zaciekawiony wyszedł i po trzykroć chłopa zagadnął, ów rzekł mu, iż jest umarłym ojcem panny młodej i przyszedł do niej na wesele, zaś wójta, za to, iż do niego, umarłego, przemówił, obarczył ciężką pokutą, i wójt przez cały rok o tej właśnie godzinie musiał pieszo chodzić do oddalonego o milę Swarzewa, odmawiać wyznaczone sobie od ducha pacierze.
A gdy tu się rozbił ów nieszczęsny „Archimedes”, wraz z którym utonął kapitan i szturman, czyż nie spotykano potem w nocy dwóch oficerów marynarki angielskiej, kłócących się po angielsku o to, kto „Archimedesa” zgubił? Niejeden doświadczony rybak w wiosce dobrze po angielsku rozumiał, więc wiedział, o czem ci dwaj mówią. Tegoż dnia, gdy „Archimedes” utonął, spotkała ich cała rybacka drużyna ratownicza, która wyratowała załogę statku. Szli wprost na nich drogą z Wielkiego Morza do Małego, a ludzie, którzy widzieli utopionego kapitana i szturmana, odrazu ich poznali i przystanęli ze strachu, oni zaś minęli ich, snać nie zauważywszy, bo się bardzo kłócili.
Inni znów widywali czasem w nocy całe gromady ludzi nieznanych, ubranych jak do kościoła, mówiących niezrozumiałym językiem i idących niewiadomo dokąd. Zdarzało się, że gromady te skręcały w las na wydmach i szły ku morzu, gdzie przepadały albo też obradowały na polankach leśnych, a potem w niewiadomy sposób znikały. Bywało, szedł ktoś lasem, ujrzał siedzących dwoje ludzi przy drodze, zawołał: — Chodźcie, pójdziemy pospołu, będzie nam weselej! — a tych dwoje spojrzało tylko na rybaka, a potem przez cały czas coś straszyło, ktoś niewidzialny szedł za nim, niewidzialne gałęzie z hukiem i trzaskiem padały mu pod nogi — i człek przybiegał do wioski zdyszany, spłakany ze strachu, ledwie żywy...

140