Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W drzwiach, prowadzących na werandę, stanął Kułak — co się nazywa „pod dobrą datą”.
— Hullo, old Tom! Jesteś tu! Zaraz przyjdę...
Pani Łucja wstała.
— Niech pani nie odchodzi, ja go spławię...
— Muszę już iść.
— To i ja pójdę.
— Nie, niech pan zostanie. To właśnie potrzebne. Nie widzi pan, że zgłasza się do pana sam Posejdon? Morze pana woła.
Ucałował jej rękę.
Chciał wyjść, gdy na werandę zwalił się Kułak z budlą w ręce.
— Hola, bratku, nie uciekaj! — grzmiał wesoło. — Wypijemy sobie na cześć pani Nordy, na pohybel pani Zydzie, na zdrowie Ostowi i Westowi! Hura!

Letnicy wyjechali.

Zmęczone uciążliwą pracą podczas sezonu kobiety odpoczywały, powoli porządkując opuszczone mieszkania. Rybacy, nieskrępowani już, swobodnie chodzili po całej wiosce w swych łatanych ubraniach — wszędzie suszyły się żaki tak, że ciasnemi uliczkami trudno było nieraz przejść. Na placu przed kościołem, na piaszczystym wzgórku fruwała rozwieszona na sznurach między czterema drzewami mokra bielizna, owiewając żaki i mance śledziowe, rozwieszone na poprzecznych lub pionowych wyjmach. Na placu, krzycząc, bawiły się złotowłose, pstro ubrane dzieci, gromadkami przechodziły śmiejące się dziewczęta w jaskrawych sweaterach, dźwigając na pochylonych placach tak niezbędny do sprzątania piasek morski, na słońcu wylegiwały się psy, przeważnie wielkie, mądre, spokojne wilki.

98