Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż ja z tem wszystkiem mam do czynienia?
— Ha, bardzo słusznie! — jak pan zwykł mówić. — Nie rozumiejąc rzeczywistości od zarania swych dni, kiedy to pan jako pięcioletni malec wyobrażał sobie, że pan jest generałem — aż po dzień dzisiejszy, gdy pan już tym generałem został, wciąż tem samem dzieckiem będąc —
— Nie jestem generałem! — zaprotestował żywo Tomasz.
— W każdym razie jest pan w generalskim wieku.
— Merci!
— Niema za co, raczy się pan nie fatygować. Owóż — szedł pan z jednej fikcji w drugą, tu łatwo przezwyciężał pan przeszkody, tam brał pan — uczciwszy uszy — po łbie — jak wypadło — ale od piątego roku życia był pan owym „generałem w marzeniu“ i będzie pan nim do końca życia. Co oni grają?
Z pierwszego pokoju dolatywały miękkie, łagodnie falujące akordy jakiegoś staromodnego walca. Wszystko było w nim wzorowo banalne, jak utarty frazes towarzyski. Człowiek, pierwszy raz słyszący ten walc, bez trudności dokończyłby sam każdą frazę w połowie urwaną, a symetrja kompozycji nie dawała najmniejszego pola do myślenia. Niemiecka, mdła słodycz biła z każdego akordu. Ale była w tym walcu pewna rozpryskująca się falistość, przelewność płynnego rytmu.
— I sentyment! — dodał Tomasz. — Rozumie pani, sentyment idjotycznie wiolonczelowy, natrętny swą naiwnością, ale szczery.
— Niech sobie będzie! — mówiła pani Łucja, odganiając małą rączką jednocześnie dym papierosa i muzykę. — Niech sobie będzie. Sentyment. Na to pan zawsze „poleci”. A nie myśli pan, że ta „woda żywa”, której pan dla mnie i dla siebie szuka, znajduje się w takim kraju, do którego można się dostać tylko zerwawszy z kulturą, cywilizacją i ludzkością...

96