Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żandarmi i nikomu nie pozwolono wysiąść. Późno w nocy przyszed jakiś jenerał z muzyką. Oficerowie wysiedli. My nie. Jenerał coś mówił — myśmy nie słyszeli nic, bo daleko. Potem muzyka zagrała „Jeszcze Polska nie zginęła”, a myśmy zaśpiewali „Rotę”. Jeść nie dali. Rano wysadzili nas z wagonów.
Głos Antosia znów zadrżał.
— Rozbroili.
— Psia krew!
— I zapędzili na kwarantannę do obozu, otoczonego kolczastym drutem.
— Antoś, trzeba zrozumieć, że kwarantanna była konieczna! — tłumaczył Zagórski. — Mogliście zawlec dżumę!
— Ano nic! — zgodził się Antoś. — Po ośmiu dniach poodbierali nam wszystkie legitymacje i puścili nas na sześciotygodniowy urlop z tem, że po sześciu tygodniach każden ma się zgłosić w swojem D. O. G. Ani nawet szarż nie zanotowali. Ani że służył w syberyjskiej dywizji. Nic. Jakby nie było. Że ja się tam poniewierał — to nic nie znaczy. Ani odznaki żadnej choćby na to, żeby powiedzieć, że tam byłem. Ale ja sławy nie łakomy.
— Znamy to, bracie! — uśmiechnął się Zagórski. — Martwemu bezimiennemu żołnierzowi buduje się za grube pieniądze pomniki, ale dla żywego bezimiennego żołnierza niema nic! Gdzieżeś był na urlopie?
Szczygieł chwilę milczał, jakby coś jeszcze w pamięci przeżuwając, a potem odpowiedział:
— We Zdoni, u matki.
— Toś ty ze Zdoni? A ja myślałem, że z miasteczka! Czemu żeś mi nie powiedział?