Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liwość, objawiająca się chociażby w podaniu szklanki wody, radością są mu figle małego kotka, oddana wierność poważnego, zawsze zadumanego Guzika. On umie żyć. On, oczy o świcie otwarłszy, cieszy się delikatnym brzaskiem w szybach, podbijającym niby atłasową podszewką, wzorzyste firanki. On po głosie poznaje, u którego sąsiada kogut pieje, z natężenia pierwszych promieni wschodzącego słońca odgadnie, czy dzień będzie pogodny czy nie. Czeka na przebudzenie się domu, na szybkie kroki śpieszącej po mleko służącej, na zgrzyt drzwi, szmer pantofli żony i wołające o chleb lub jabłka, zaspane, rozgrymaszone głosy córeczek. Gdyby jego otoczenie chciało, mogłoby w tem małem miasteczku żyć najzupełniej szczęśliwie. Tu człowiek istotnie może żyć sobą i dla siebie. W harmonijnem uzgodnieniu z rozmaitą muzyką przemijających dni i nocy, różnobarwnych miesięcy i symfonji zamkniętych w sobie pór roku nie będzie ani pustki, ani jednostajności. Jest praca zawsze — czy to sprzątanie, czy przygotowywanie skromnego, ale smacznego obiadu, czy szycie, czy bawienie dzieci — jest bezustanne zajęcie, mnóstwo czynności drobnych, ale sprawiających, że życie płynie wciąż naprzód z żywym rytmem króciutkich fal strumyka górskiego. Nawet tęsknota, cicha i bezbolesna, osnuwa tu z poetycznym wdziękiem dalekie błękitne góry na horyzoncie.
Tak, można żyć, spokojnie, zacisznie, byleby tylko serce utrzymać na wodzy...
Do pokoju wpadł czerwony odblask zachodzącego słońca.
Zagórski spojrzał w okno, ujrzał na niebie obłoki, broczące szkarłatem, jak granaty, wstał i wy-