Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za dziwaka niespełna rozumu. Wreszcie pewnego dnia, gdy liczniejsze towarzystwo natknęło się na doktora, hasającego nago nad Dunajcem wśród nadbrzeżnych wiklin, całe miasteczko wydało wyrok nieodwołalny a potępiający: uznano doktora za warjata.
A doktór się o rehabilitację bynajmniej nie starał, przeciwnie, postępował tak, jakby się na miasteczko zawziął. Zaczął je prowokować swem ubraniem, chodził w sandałach, bez kapelusza, w miękkich koszulach, w ubraniach z ażurowego, szarego materjału. Musiano go tu i ówdzie zaprosić; nie odmawiał, przychodził, ale wówczas teroryzował wszystkich ciągłem otwieraniem okien nawet w trzaskający mróz. Przyszedłszy do chorego w miasteczku lub na wsi, nie pytał nawet, co choremu jest, ale wszedłszy do izby biegł ku oknu z okrzykiem:
— Ludzie, tu się udusić można, na miłość boską, powietrza! — i otwierał je ku wielkiemu rozgoryczeniu mieszkańców, ubolewających w głębi duszy nad tem, że duszne, lecz drogocenne ciepło ucieka. Doprowadzał nieraz do wściekłości tem, że nie chciał robić cudów, nie zapisywał lekarstw, a za to uzależniał zdrowie pacjenta od czystości, powietrza i racjonalnego sposobu życia. Poprostu karał ludzi za zaniedbanie hygjeny i zdrowia. Karał ich okrutnie, każąc cierpieć.
— Lekarza woła się, nie kiedy człowieka już djabli biorą, lecz kiedy się choroba zaczyna. Chciałeś na mnie swojem zdrowiem oszczędzić — teraz cierp!