Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to zełże, żeby tylko dokuczyć! Zełże bez miłosierdzia najmniejszego!
Zagórski zmieszał się.
— No, tak, naturalnie, trzeba zrozumieć...
Umilkł.
Przypomniał sobie naraz, że od dłuższego czasu miał to samo w domu. Właściwie — bezustanne piekło. Przez jakiś czas wykładał sobie to, jako walkę o indywidualność, jako następstwo pragnień niedorzecznych i nieziszczalnych. Ale jakież to znów były straszne pragnienia? Żona domagała się czasem wyjazdu do miasta, pianina, do którego przywykła, kilku sukien czy czegoś z garderoby, w czem — przypuszczała — byłoby jej do twarzy — drażniło ją, że nie ma odpowiedniej ilości bielizny — więc wymagania, jako takie, zupełnie słuszne... Młoda kobieta dopominała się o swoje życie... Doprowadzona do ostateczności, mściła się, burzyła, buntowała... Jak łatwo byłoby kiedyindziej uczynić zadość tym wszystkim słusznym żądaniom — ile trzeba było zużyć słów, aby wykazać, jak niesłychanie trudne to jest dzisiaj... Stąd sceny. Sceny bolesne, których świadkami bywały dzieci. Ojciec przemęczony i przepracowany, a dotknięty do żywego, gdy weń strzelano zarzutem indolencji lub opieszałości; matka zapłakana i zdająca sobie sprawę, iż tego swego pracownika krzywdzi, a nie panująca już nad sobą —
Zagórski przysunął się z krzesłem do Antosia.
— Zrozumiej-że mnie, mój bracie! — zaczął mówić serdecznie. — Widzisz, dla nas to wielkie szczęście, żeśmy mogli wrócić do swego domu. Każdy