Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o tem, że dziecko własną rączką do ojca pisze „ty łotrze”!
— I jakże ty mogłeś! — oburzył się Zagórski.
— Bo ludzie to som psy, bydło. I dziś nie jestem panem we własnym domu i dziś mi chomąto na kark chcą włożyć!...
— Jakie chomąto? Gdzie? Kto? — mitygował go Zagórski.
— Rodzina mojej żony!
— Dajże spokój! To przecież porządni ludzie, „guloni“, cisi, grzeczni...
— Brat Zagórski „gulonów” nie zna! Grzeczni to oni są, gdzieżby gulon nie był grzeczny — grzeczny taki, że nic po nim nie poznać, ale przy całej grzeczności może z tyłu żgnąć nożem... Ja jezdem przecie ze wsi, myślałem, że oni są lepsi od chłopów, gdzie tam! Nie my jesteśmy chamy, oni — to dopiero chamy! Brat Zagórski by nie uwierzył — we troje w małej kuchence mieszkają... Aż tam czarno od brudu i sadzy. Okna nigdy nie otworzą... Swarzą się przez cały dzień... Wałęsają się to po kuchni, to po sieni i jednym cięgiem sobie dokuczają, grzecznie ale złośliwie... Jedzą paskudztwa jakieś, coby ich żaden chłop nie tknął... Piniondze przed sobą chowają po kuferkach, w jakichsi szparach, każdy sobie... Ja nie wiem, co to za ludzie są, chyba nie Polacy! Jak w niedzielę książkę czytam, to się ze mnie śmieją. Wyspałbyś się lepiej!
— Mój bracie! — odezwał się Zagórski, wysłuchawszy tych skarg. — Widziałeś trochę świata, przypatrzyłeś się, jak ludzie żyją gdzieindziej i te-