Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych, wreszcie kilku gulonów o twardych, nieruchomych twarzach. Razem kupką usiadło kilku elegancko ubranych „amerykanów“, również milczących i skupionych.
Pudłowicz, jako sekretarz, zaznaczył pokrótce cel zebrania, a wybrany jednomyślnie przewodniczącym, udzielił głosu staremu Józefowiczowi.
Stary dźwignął się. Imponujący, wielki, prosty, o charakterystycznej siwej głowie, wziął odrazu ton najwyższy, mówiąc z gęstem mruganiem powiek i starczem, bryzgającem śliną zajadłości, szeplenieniem bezzębnych dziąseł.
— Panowie pozwolą, że przystąpię wprost do rzeczy. Jest tu niby „Sokół“. Przed wojną ten Sokół był, wszyscy o tem wiemy, sprawiliśmy nawet Sokołowi piękny sztandar — to są nasze rzeczy. Gmina dała pod budowę Sokołowi grunt, znaleziono już kamień pod fundament, zebrało się trochę grosza. Co potem było, także wszyscy wiemy! Młodzi poszli, poginęli, zwierz ich ciała porozwłóczył po polach.
Tu głos starego spotężniał.
— Starzy, prezesi różni, wiceprezesi, naczelnicy — zostali w domu. Już o tem mówić nie będziemy. Ale przed wojną ten Sokół był potrzebny, bo z niego miał wyjść niby ten żołnierz polski. Dziś już potrzebny nie jest. Dziś mamy armję — co po Sokole! A sokolnię przy dzisiejszej drożyźnie budować — ani myśli! Dlatego ja wnoszę: Sokoła rozwiązać, pieniądze rozdać biednym, a grunt zwrócić gminie. I tak Sokół nic nie robi! Skończyłem.
To rzekłszy, stary usiadł na swem miejscu.