Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie sprzedawali — to im wszystko zrabowano, przy tej sposobności ktoś w rynku Huppertów rzucił na rozlany spirytus zapałkę, zaczęło się palić.
— Byli zabici?
— Nie. Poturbowano kilku ludzi. Wreszcie mieszczanie się zlękli, że się całe miasto spalić może, rzucili się do ratowania, a tymczasem chłopi naładowali wozy zrabowanym towarem i uciekli. Na drugi dzień rano w miasteczku już było wojsko i na tem się rewolucja skończyła. Ciężkie to były czasy, miejmy nadzieję, że się nie powtórzą. I wie pan, — nie tyle sama wojna pokłóciła ludzi, ile te różne urzędy, rozdawnictwa zapomóg, przydziałów zboża, kartek na chleb, na cukier... Tu już wszystkim zdawało się, że każdy kradnie i oszukuje... Ludzie zupełnie szacunek dla siebie potracili... Żeby to odrobić —
Pudłowicz urwał.
— Trzeba bardzo gorąco pracować! — wtrącił Zagórski.
— Tak, nie! — bąknął bez przekonania Pudłowicz. — Dusze już nie te, co były... O, Ruszkiewicz idzie!

∗                    ∗

Ruszkiewicza znał Zagórski bardzo mało, głównie z przyjęć u dziekana i z kilku wieczorków u nauczycieli w sąsiedztwie. Na tych przyjęciach Ruszkiewicz wygłaszał czasem przy pełnym stole mowy, drgające żałosną nutą miłości i współczucia dla biednych i stale wyrażające nadzieję, że przecież kiedyś przyjdzie do sprawiedliwszego podziału mienia i dóbr na