Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niema nigdzie na świecie. Zobaczmy, jak nasze góry wyglądają.
Rozejrzał się, ale niewiele zobaczył. Góry, drzewa, pola, wszystko stopiło się w oślepiającem szaro-niebieskawem lśnieniu, wszystko zginęło w jasnym żarze, nad którym, niby dym, unosiła się przesłoneczniona, błękitnawa mgiełka.
Stanęli przed domem Zagórskiego.
— No, do widzenia! — odezwał się doktór.
— Sługa pana doktora. A może się jutro gdzie spotkamy? Przecież to Sylwester!
— Ja Sylwestra spędzam zwykle w łóżku.
— Prawda, najzdrowiej. Ale na to posiedzenie w sprawie Sokoła doktór przyjdzie, co? — nalegał Zagórski.
— Zobaczymy. Może! — wykręcił się doktór i huśtając się elastycznie w kolanach, poszedł żwawo ku miastu.
Zaś Zagórski, korzystając z pięknej pogody, wałęsał się koło domu.
W powietrzu była uroczysta cisza.
Sześć białych gołębi, cicho, bez gruchania, tańczyło dokoła rogu czerwonego dachu. Wyglądało to, jakby odprawiały tam jakieś szczególne nabożeństwo na cześć słońca, błękitu niebieskiego i błogosławionego, krystalicznie przeźroczystego powietrza. Żywa girlanda otoczyła dom.
Oto stary, czarny modrzew! Nie był już czarny! Był jak panna młoda idąca do ślubu — cały w srebrzysto-białym welonie. Zniknęło długie, czarne igliwie, podobne do długich, jedwabistych rzęs, a gałązeczki modrzewia stały się niby srebrne strączki, nabrzmiałe u końców różowo-złocistem dojrzewa-