Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem i na szkołę w Białej zbierałem — ale robić z tego teraz parawany dla was? — za żadne skarby świata! Pracowałem dla żywych!
— Jeszcze żyjemy!
— Niech pan o tem nie opowiada, niech pan to pokaże! Pola do popisu ma pan aż nadto dość.
Doktór nakreślił szeroki łuk dłonią:
— Sy-ber-ja!
A potem dodał:
— A zresztą — poco ja o tem mówię? Pańską rzeczą jest układanie słowników. I naturalnie, żyjąc tu, musisz pan dążyć do pewnej harmonji z otoczeniem, inaczej — nie mógłbyś pan żyć. Stąd te — druciarskie pomysły. Ale ja tego na serjo brać nie mogę. Pan pragniesz spokoju — nie dziwię się — ja zaś pokój stale odrzucam! Ja pana do wojny nie namawiam, ale —
Tu doktor pokręcił wąsa.
— Powiedziałeś pan, między innemi, rzecz niezmiernie śmieszną: Należy rzeczy czy ludzi — wszystko jedno! — brać tak, jak są. Frazes! Nie dziwię się temu, bo pan jesteś filolog i masz pan naturalną, wrodzoną skłonność do używania zdań z podręczników konwersacji albo przysłów. Ale znowu: Zastanów się pan! Jeśli panu krawiec zrobi portki zadługie, to pan weźmiesz je tak, jak są i będziesz je pan piętami w błocie przydeptywał? Prawda, zły przykład wybrałem, filolog jest do tego zdolny, ale — rozumiesz pan? — to są kpiny z ludzi! Et, dajmy spokój, bo się tylko niepotrzebnie zirytuję.
Doktór nagle umilkł i zasępił się.