Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na twardą głowę doktora jasne, migotliwe światło i pozwalało nie brać nazbyt serjo nadętej surowości jego twarzy. Była to stojąca niedaleko doktora na niewielkim stoliku choinka, najeżona różnobarwnemi świeczkami, obwieszona staremi, przygasłemi już błyskotkami i rozrzuconemi pękami lśniących wesoło złotych „włosów anielskich”. Strojne, zgrabne drzewko, ogarnięte szeroką smugą słoneczną i otulone kołyszącemi się lekko kłębami dymu z papierosów, wyglądało jak widne przez mgłę jakieś cudowne drzewo z bajki. Nie zdawało się, aby siedzący u jego stóp starzec, z głową w błyskotliwej aureoli powiastki i dziecięcego szczęścia, mógł naprawdę nie kochać ludzi i gardzić ich obecnością.
— Nastrój pod koniec stał się nawet bardzo miły! — opowiadał Zagórski. — Lody pękły, serca roztajały.
Sursum corda przy korycie! — mruknął doktór.
— O, jaki też doktór niepoczciwy! — oburzył się Zagórski. — Zaraz — przy korycie! No więc cóż? Stwierdzamy, że ci, najrozmaitsi zresztą, ludzie, spotykając się, choćby — jak doktór mówi — u koryta, przecie zbliżają się do siebie, czują się braćmi.
Doktór wzruszył ramionami.
— Do czego pan zmierza?
— Chciałem powiedzieć, że ci ludzie w naszem miasteczku nie są wcale tacy źli, jak się mówi. Zapewne, altruizmem nie grzeszą, ale zdrowy egoizm też grzechem nie jest. Każdy z nich żyje, jak umie. Są może mali, ale nie są źli.