Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

olbrzymi, siwowłosy, krzepki żyd, który sprzedawał ryby. Wreszcie zaczęły się pokazywać służące, wraz z paniami dźwigające wanny do stanowczo już nieodzownej kąpieli przedświątecznej, oraz chłopcy, sprzedający choinki.
W dzień wigilji padła na miasteczko powszechna trwoga. Wszystkie, wietrzące się codzień w ogrodach, poduszki, pierzynki, kołdry, kołderki, koce, zniknęły, pochowano najmniejsze, najdrobniejsze przedmioty, a baczne oczy nieustannie czuwały nad domem i jego najbliższem sąsiedztwem. Wiadomo powszechnie, że kto w dzień wilji coś ukradnie, będzie miał cały rok szczęście — należy się zatem baczniej, niż zwykle, wystrzegać złodzieji.
Ale nareszcie wszystko gotowe, gościniec jest już zupełnie pusty, ścichły kroki ludzkie, niebo pociemniało, roziskrzyło się gwiazdami — i już tylko domy brzęczą stłumionym gwarem. Cicha jest ziemia, ciche niebo, czy nie słychać na wysokościach miękiego szelestu skrzydeł anielskich?
Objąwszy ramieniem pień swego czarnego modrzewia, Zagórski stoi i słucha. Słucha ciszy, wśród której łagodnie szumią górne konary starego drzewa. Stał tak, wspominając minione i nieobecnych, żałując zmarnotrawionego, ważąc w myśli marną szczyptę tego, co uczynił. Ogarnęło go uczucie pokory tak wielkiej, że myśląc o sobie, aż się litośnie uśmiechnął.
— Józieczku! — dał się słyszeć z werandy głos pani Zagórskiej. — Gdzie ty siedzisz?
— Tu jestem! — zawołał Zagórski z pod modrzewia.
— Chodźże na wilję! Już podaję.