Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sami! Sami! — odpowiedziała głucha babina. — Córka się w morzu kąpie. Pani.
— W zimie się w morzu nie kąpie. Zimno! — krzyknął Zagórski.
— Pani wszystko może! Stary się znowu gniewa.
— Pan nie wie nawet, co to za łajdaki! — pienił się stary.
— Dzieci! Dzieci!
— Dzieci? To nie dzieci! To starzy winni! Wysyłają dzieci, podjudzają, szczują mnie niemi, jak psami, a sami się śmieją, niech pan pomyśli! Ja stary jestem, ja dzieci lubię, sam już na świecie z chorą, starą żoną, a oni na mnie posyłają swoje dzieci! Do żadnego dziecka podejść nie mogę, żadnego nie mogę pogłaskać po pysiu, cukierka dać, bo one się mnie boją, żebym ich nie bił za to „Majster Bobo!“ Staremu człowiekowi świat zatruwają. Ze mnie, starego dziada, straszydło robią i chochoła, na który dzieci kamieniami rzucają...
Znów dźwięknął przeraźliwie dzwonek i drzwi się otwarły.
— Ciocia Drypcia! Ciocia Drypcia! Ciocia Drypcia! — wołały rozbawione głosy.
— Majster Bobo! Ciocia Drypcia!
— Daj mi wódki, majster Bobo, to nie będę wołał! — odezwał się ordynarny głos. — Daj na rozgrzywkę!
— Ja ci dam rozgrzywkę kijem! — krzyknął stary, lecąc ku drzwiom.
Ale drzwi zatrzasnęły się w porę z żałosnym jękiem, a pod oknem rozległ się śmiech uciekających.
Stary wrócił powoli na swe miejsce za szynkfasem i zaczął machinalnie przestawiać kieliszki