Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pewnego dnia po południu Zagórski wyszedł trochę przed dom, aby odetchnąć świeżem powietrzem. I zobaczył cudną rzecz.
Na zachodzie ciężkie, czarne sklepienie chmur zostało trochę podniesione, jakby uchylone, a przez ten otwór tęgim pękiem promieni jasnych rzuciło w świat słońce.
Widok, niezrównany co do spokoju, a sharmonizowany i jasny w tonie, jak stara litografja angielska, był niemal orzeźwiający.
Naprzód — gęsto splątana, czarna, węzłowata sieć konarów starych dwóch jabłoni, na dole zaś, pod niemi, jasne teraz w słońcu, gęste balaski, podobne do złotych rzęs. Przed temi balaskami czerwono-ceglasty kawałek papieru, świecący jak drogocenny klejnot i otoczony przez kury, które zbiegły się podziwiać jego świetność.
Dalej piękne, zielone, równe pole. Za tem polem stalowe sylwety drzew na cmentarzu, głównie trzy smukłe rózgi topolowe, koło nich zaś trochę niższe, szersze i ciemniejsze tuje. Za cmentarzem ciemno-zielone wzgórze — potem, niby wata, świecąca w słońcu biała mgła, za nią góra szara, a z poza jej pleców wynurzony daleki grzbiet, błękitny, rozpromieniony. Nad tem wszystkiem niebo stalowo-niebieskie, podłużnemi szalami białych chmurek lekko pręgowane, zimne, niemal odbijające świat, jak lustro lub czysta woda. A naraz — czarne obramowanie ciężkich, skłębionych chmur. Powiedziałby kto: Ciężkie futro niedźwiedzie, z którego wygląda jasna, uśmiechnięta, niebiesko-oka twarzyczka.
Zagórski odwrócił się i spojrzał w drugą stronę.