Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moja wina?
— Oczywiście. Boisz się krowy, konia i tak samo boisz się deszczu, wichru, chłopa. Na dalszą przechadzkę nie pójdziesz, bo niema trotuarów, bo sobie buciki zniszczysz.
— Może to nieprawda?
— Prawda, ale ty sobie nie sprawisz trzewików do chodzenia, tylko do paradowania po promenadzie, a tu niema promenady, niema parad, jest gościniec, błoto, śnieg.
— Sama o tem najlepiej wiem.
— I do tego trzeba się przystosować. Trzeba się pogodzić z tem życiem, jakie jest. Inaczej, nic dziwnego, że się jest zawsze pokrzywdzonym.
Pani Zagórska milczała.
— Ty jesteś bardzo mądry, Józieczku! — odezwała się po chwili. — Bardzo mądry. Ty masz swoje słowniki, różne książki, a w wolnych chwilach pisujesz listy. Reszta cię nic nie obchodzi.
— Trudno, musi być jakiś podział pracy.
— Zapewne, ale mleko do śniadania musisz mieć, a wiesz ty, że mi tego mleka odmawiają? Z głupiej złośliwości, z zawiści. I że dziewczyna aż na przedmieście musi chodzić wczesnym zimowym rankiem po mleko? A wiesz ty, że mi odmówiono chłopa, który mi rąbał drzewo i że teraz ja sama z Milcią na mrozie piłuję i rąbię drzewo? Patrz, jakie mam ręce.
Pokazała mu grube odciski na dłoniach.
— Czy ty wiesz, że gdy w klasztorze o mleko dla dzieci poprosiłam, to mi odmówiono, mówiąc, że im mleka dla warchlaków potrzeba?
— Nie może być! — wybuchnął Zagórski.