Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Są też w mojej okolicy błędne ogniki, podobno bardzo częste...
— Józieczku, kolacja na stole! — odezwał się głos pani Zagórskiej. — Chodź, bo ci wystygnie.
Zagórski posłusznie położył pióro i wstał.
W jadalni jasno płonęła lampa, szła para z półmisków, stojących na stole. Dzieci głodne stały przy swych krzesełkach. Za oknami kłębiła się rozpętana burza zimowa.
— Coś strasznego, co się tam dzieje! — żałosnym, przerażonym tonem mówiła pani Zagórska. — Zgroza ogarnia, jak się słucha tego wycia.
— A możebyśmy, dzieci, wyszli na werandę zobaczyć, jak taka noc wygląda! — zaproponował ojciec.
— Daj spokój, zaziębią się! — zlękła się matka.
— Ja pójdę! — zgodziła się Basia.
— I ja pójdę! — zawtórowała Elżuncia.
— Wyjdziemy na chwileczkę, nie bój się, nic się im nie stanie.
Okrył dzieci czemś, co było pod ręką i wyszedł z niemi na werandę.
Porwała ich w tej chwili w swe objęcia wichura, okręciła dokoła, obsypała śniegiem, zawyła i zagwizdała w uszach. Ogromne, białe widma tańczyły w powietrzu, drzewa ryczały, jak z bólu, wysoki modrzew buczał żałośnie.
— Boję się! — szepnęła Basia, tuląc się do ojca.
— Pewnie! — zgodził się ojciec. — Ja się też boję.
Cofnęli się ku drzwiom i w popłochu uciekli do ciepłej jadalni, wystraszeni, obsypani śniegiem. Pani