Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strudzony listonosz. Ludzie czyhają na niego w drzwiach, u furtek, u okien, wszyscy na przeciw niego wybiegają. Jest to jeden z tych poczciwych, wyjątkowych listonoszów, którzy przejmują się swą rolą i stają się serdecznym łącznikiem między dalekim światem a swoją gromadą. Niosąc depeszę, z daleka już ogłasza jej treść: — Pieniądze nadane! — Jeśli ma pieniądze, woła: — Niosę hopy! — Listy urzędowe doręcza ostrożnie i z pewnem zakłopotaniem. Mam wrażenie, że on z taką przyjemnością obchodzi domy swego miasteczka, z jaką pszczelarz obserwuje swój ul.
Ja osobiście wiatr bardzo lubię. Ma szelma ton, ma zadęcie, co się zowie. Prócz tego lubię go, jako gościa z daleka. Wiem, że podróżuje prędko, a choć mija mnie i leci dalej, nie zwracając na mnie uwagi, przynosi mi pozdrowienia ze świata. Czczę w nim także rozmach szeroki, rozpęd na wielką skalę, brak drobiazgowości, głośną, otwartą szczerość i — zapamiętanie. Kiedy się rozwściekli i zacznie wyć, warto słuchać, i jest czego słuchać — zwłaszcza w nocy. Wtedy opowiada historje straszne o zapomnianych ścieżkach w leśnych wąwozach górskich, o głuchej rozpaczy chłopa, wieszającego się na rzemieniu w czarnym gąszczu leśnym, o żałosnej spowiedzi sieroty pijaka u konfesjonału pokracznej, spróchniałej wierzby przydrożnej, o smętku wojennych cmentarzy wśród pól, z krzyżami wyciągniętemi w szeregi, jakby na komendę „równaj się w prawo!“, z podoficerami na skrzydłach i z większemi, osobno wzniesionemi krzyżami dla oficerów.
Ale ten wiatr przyniósł nam zimę, okropną, dziką, rozjuszoną. Mrozu wielkiego niema, zato bru-