Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kilkoletnia podniosła brwi do góry i wytrzeszczyła swoje wielkie, piękne, ciemne, aż granatowe oczy.
— Moje, przypuszczam, nie takie! — zazierając chciwie w głęboką ciemność ócz Heleny, zauważył Klemens.
— Jaśniejsze?
— Wogóle!... — machnął pogardliwie ręką.
— Niech pan pokaże!
— Proszę, jeśli wola!
— Może takie, może nie takie — nie wiem! — odpowiedziała naiwnie Helena. Bezgrzeszne spojrzenie Kosińskiej wsączyło się w istność Klemensa, jak kropla karminu w wody przejrzystość. Rozeszło się płomieniami, wczuliło niezliczonemi językami, mackami i tchnieniami. Wtedy do wrót rozumu Klemensa uderzyły wraz zmysły wszystkie i wyjęczały: pragnę. Drzwi nie uchyliły się nawet. Rozum milczał a milczeniem, niby dźwiękiem nieskończenie rozciągłym nie przeczył, nie zarzekał się, lecz tłumaczył słowem jednem: nigdy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Z wiosną Grudowski zaczął znowu zapadać na zdrowiu. Wielkie źrenice rozgorzały się w istne płomienie. Ogniem migotliwym i parzącym zionęły z oczodołów coraz głębszych, coraz ciemniejszych. Ruch każdy męczył. Myśl każda musiała się przedzierać przez jakowyś tuman kurzu, powstający w głowie za lada poruszeniem lub wstrząśnieniem. Wstrząśnień zaś tych było bez liku, choć przyczyna była ich — od