Przejdź do zawartości

Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie! — krzyknęła i zerwała się z ławki.
— Zaraz, odprowadzę panią, jeśli pani chce do mieszkania — zdążył ją pochwycić za rękę.
— No, proszę puścić! Czego chce? — wyrwała rękę i poszła prędko w stronę czerniejącej sylwety domu. Podeszła pod drzwi. Stały otworem. Ciemność przyczajona w małej sionce i na schodach odepchnęła ją wstecz. Odeszła pod jedną ze sosen i wpatrzyła się w okno pokoju na górze. Ciemno tam było, jak wszędy dokoła.
Stary proboszcz, który był poszedł za nią, zbliżył się teraz do niej.
— Kto — krzyknęła z nagłego przestrachu i przywarła do pnia sosny.
— Ja, ksiądz!
— Ksiądz?
— Proszę, niech pani da rękę odprowadzę panią do drzwi mieszkania — po chwili dodał twardo: — Trzeba tam iść.
— Trzeba tam iść! — powtórzyła głucho, zważyła potem w głowie głos swój, spojrzała na księdza, pochyliła się i przylgnęła wargami do jego ręki. Poszła za nim.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nad opuszczoną na piersi głowę Seweryna po szybie okna zwolna opuszcza się tarcza słoneczna.