Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

będą brali na salę, opatrunek... — tłumaczył mężczyzna w fartuchu.
— Może pani przyjdzie później, tak koło południa! — wtrącił się łysy kapral.
— Błagam panów... to przecież sekunda jedna... prędko, zaraz odejdę, przecież ja rozumiem.
— Proszę, niechże ksiądz zaprowadzi panią! — zgodził się kapral, zwracając się do mężczyzny w białym fartuchu, jak się okazało, księdza sanitarjusza.
Szary żwir sucho zgrzytał pod stopami. Helena szła wślad za sanitarjuszem, myśląc przy każdem stąpnięciu nad sposobem ściszenia swoich kroków. Zdawało jej się, że szmer zgniatanych kamyków dociera do uszu rannego i krzywdzi je boleśnie z jej winy. O ciężkiem stąpaniu podbitemi butami sanitarjusza nie pomyślała.
Przechodząc pod łukiem starej, różnym mchem i chwastem obrosłej, bramy ośmieliła się zapytać swego przewodnika:
— Proszę pana, czy bardzo... czy ciężko chory jest?...
— Sierżant?
— Tak.
— Niestety nie mogę pani nic odpowiedzieć, nie znam wszystkich, zmieniają się często, a i ja, ostatnio, mam raczej biurowe zajęcie, niż bezpośrednio...
— A może słyszał pan coś? Ja tak dawno już... boję się...
— Nic specjalnie złego być nie może, ci, którzy jeszcze znajdują się w szpitalach, to już ostatni z ocalałych, zresztą zaraz się pani sama dowie.
Słowo „ocalałych“ pokrzepiło trochę serce, jak