Przejdź do zawartości

Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
VIII.

Zima marniała w oczach. Wiosna szła. Drogą ziemskich i niebieskich obszarów, ledwie wzrokiem objąć się dających, zbliżała się jak woń, jak błogość kochanego oddechu, jak łaska.
Od dwu dni Helena była w Paryżu. Od dwu dni — zgubiona w obcem mrowisku ludzkiem — trwała w stanie łaskawej, dobroczynnej niemocy. Wielkie, ciemne oczy zaledwie odgadywały kształty osób i rzeczy, pogrążonych w mgle jej rojeń, zasnuwających życie dookolne. Słuch nie podawał nic z zewnątrz, nie tłumaczył żadnych dźwięków mowy ludzkiej; zamarła w nim wszelka ciekawość treści życia obocznego — zasłuchał się bowiem wszystek w tajemnicy odosobnionego bytu Heleny.
Była niedziela. Biuro wojskowe, w którem miała się dowiedzieć o miejscu obecnego pobytu Seweryna było zamknięte. Rozciągnęła się tedy przed nią doba cała, jak szmat drogi próżnej, lecz do przebycia koniecznej. Chodziła po Paryżu aż do ostatecznego umęczenia nóg, któremi nie kierowały te lub inne zamiary najbłahsze, lecz drogi same — jasne, wytarte chodniki ulic. W cichy a smętny pośpiew przeistoczona mijała wszystko znaczenie i potrzeby życia