Przejdź do zawartości

Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mawiały go do namysłu, do chłodnego — jemu zwykłego — zważenia położenia. Z drugiej strony gorączka podsycała krótkiemi językami ognia radość zmysłów, zgoła zwierzęcą i obłąkaną. Na jasnym obszarze onej radości kładły się gęste cienie wyćwiczonego, gotowego, zawsze wszystko roztrząsającego, rozumowania Klemensa. Ostrożnie wsunął się pod kołdrę, zrazu nie wiedząc, jaką właściwie ma ustanowić pozycję dla swego ciała. Helena leżała na prawym boku od ściany ze złożonemi na piersiach rękoma. Chciał się zwrócić do niej twarzą, lecz nie śmiał. Nie śmiał nawet wówczas, gdy poczuł ciepło jej ciała przy swojem ciele, nie odważył się także, widząc i czując, że Helena przytula się do niego. Ani razu dotąd nie zaświtał mu w głowie domysł, że wszystkie jej poruszenia nakazuje jej, wciąż trzymający ją w swej władzy, strach bezrozumny, okrutny. Po długiej chwili, sam nie wiedząc, czy to za wolą jego własną, odwrócił się ku niej i zajrzał w jej oczy. Patrzała, jak przedtem, niby nadsłuchując wzrokiem powiększonych źrenic, utkwionych w podłogę. Ożywiało zmartwiałe patrzenie to skaczące, to kurczące się, to znowu wyciągające się, nad długość spodziewaną, światło świecy.
— Boję się bardzo — poskarżyła się, gdy z dachu stoczyły się z hałasem ciała niewidnych upiorów i zajęczały przeciągle pod oknem.
— Nic, nic... już teraz nic... nie trzeba... razem się nic nam...
— Boję się... tak strasznie...
— Cssicho... czego? — ośmielił się pogłaskać ją