Przejdź do zawartości

Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

drzewa wspinać jedno poprzez drugie. Zaczęły wypatrywać cienkiemi wierzchołkami czegoś w przestrzeni omroczonej. Trącały się wzajem kosmatemi łapami i baczenie dając w krąg pilnie, kiwać się poczęły, niby znaki umówione wymieniać.
Staczały się, zsuwały, zlatywały w koziołkach po drodze gońce opętane, świszcząc, sycząc, sapiąc jeszcze chwilę jedną, gdy ruszył z wyciem i jękiem na drzewa i ziemię, skały i trawy — na wszystko, co bezkresnym naraz stało się traktem szatańskiego pochodu — hufiec sił niszczącego żywiołu.
Helenę odrzuciło wbok z drogi, pod konary świerków.
Wicher halny szalał. Zwijał się raz w kłęby wielkie, to znowu kurczył się i podsadzał pod pnie. Zmuszał drzewa do walki, tak, iż prały się wzajem ciężkiemi gałęźmi bez przerwy i odetchnienia. Jęczał, wbijając się w ziemię; chichotał, wyskakując w górę skrętem wężowym. Opadając z pod chmur, dumne łby strzelistych świerków skręcał i ku pokorze naginał. Garścią wielgachną targał grzywy limb. Otrząsał z dębów i jesionów ostatnie liście. Zmęczony ginął na powiek mrugnienie, by po gwizdnięciu na skalnej szczelinie wrócić i znowu harce piekielne rozpocząć. Znowu wyć, jak stado wilków na śmierć zgłodniałych. Znowu skamłać. Znowu jęczeć. Łkać odnowa, zawodzić i chichotać.
Przytulona do grubego pnia, z obezwładnionemi docna zmysłami stała Helena, pozierając w krąg okiem wyłupionem z orbit. Usta miała otwarte, ręce wczepione paznogciami w korę drzewa. Nie widziała