Przejdź do zawartości

Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dy, postokroć razy raczej rękami boskiemi, niźli przez nią mu przyczynione, nie wiedział, że ją od siebie precz w samotność najdalszą odstręcza. Nie przypuszczał zgoła, że to z treścią jego słów idzie Helena w ciemność lasu albo błąka się kędyś wśród gór bez kierunku żadnej drogi dnie całe. W niej przecież zalegało wszystko i to, co mówił stale dawno o znaczeniu dziecka w życiu dwojga ludzi i to najdziwniejsze o miłości. Pamięta:
— Pani siebie kocha, nie jego.
— Jakto? — zdziwiła się, potem śmiechem lekceważąc jego powiedzenie. — Ja go nie kocham?
— Nie! Kobieta nie kocha mężczyzny, tak jak nigdy on jej nie kocha i nie kochał nigdy. Przecież, — kochać, to nie potrzebować. Pani go potrzebuje strasznie, okrutnie. On jest jeden, jedyny, który ciału pani może dać rozkosz, on jeden, jedyny życie pani potrafił zbudzić w całej pełni. W promieniach jego spojrzenia dojrzewa pani szczęście. Błogosławione spojrzenie, a jakże prędko, jak bezwzględnie przeklęte, gdy inną łaską swoją obejmie i pragnieniem swojem zagrzeje. On rozkochał panią w sobie samej. Nie zechce pani żadną ofiarą ciała osłabić siły rozkoszy, która powstanie w całej dla pani potędze, gdy on najlżejszą pieszczotą na nią zawoła. Nie pamiętam już, czyjem przemądrem słowem zeznaje kobieta szczęście miłości, mówiąc: Kocham go. On jest mój i ja jestem moja, (swoja), jak nigdy dotąd nie byłam.
Nie mogła się odpędzić od tej, szarpiącej ją na każdem miejscu prawdy, aż go spytała kiedyś wieczorem:
— Czy można kochać bardziej i inaczej?