Przejdź do zawartości

Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

drzwi — ta Żydówka Janklowa najgorsza, beczy i beczy.
— Janklowa?
— Tak!
— Proszę, niech ją pan wpuści, tamci może jutro przyjdą, mogą nawet z rana. Pan może też już pójdzie odpocząć? Ja tu sobie już dam radę. Tak! Niech pan idzie.
Dobranoc! Kolację może trochę później... Dobranoc!
Z Janklową Klemens chciał sam zostać. Prawie że ucieszył się, gdy weszła wraz z dwojgiem małych brudasów do jego pokoju. Zaleciał go zapach serwatki. Znowu związały się łańcuchem dwa odległe punkty pamięci i wyobraźni. Zbliżyły się na bliskie oko w oko zajrzenie.
— Ajajjaj, oj, ajajaj, oj! — zaczęła skamłać żona pachciarza — wielmożny panie dziedzicu, wielmożny panie dziedzicu, co ja mam zrobić, co ja mam?
— Uspokójcie się, proszę, i powiedzcie, o co chodzi! Płacz przecież nic nie pomoże, tem bardziej, że nie wiem, co się stało.
— Ćwarty dzień, ćwarty dzień Jankla nima, nie wróci, nie wróci!
— Dlaczegóż to ma nie wrócić?
— Za kuźniom miszkamy, wedle skrętu, jak się od stancji jedzie...
— Wiem!
— Czekalim wczora... Patrul ostrijsk przyjechał w nocy... W okna zaglądał, psiepatrywał, w kuźni był, psiepytywał kowala ajaj ajajjaj!