Przejdź do zawartości

Strona:Jan Żyznowski - Krwawy strzęp.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jemności zjedzenia, u jakiegoś majstra puszkarskiego zapewne, dobrego obiadu.
Wieczorem, po porozumieniu się z naczelnikiem stacji, odprowadzony przez całą rodzinę puszkarza, wsiadałem do wagonu pierwszej klasy, pociągu mającego mnie dowieść do Nowgorodu. Dobre samopoczucie moje na kilka minut przed odjazdem nadwyrężyła mi córeczka puszkarza, która znów w imieniu matki przyszła do wagonu zapytać mnie, czy nie potrzebuję pieniędzy.
— Oho, to trochę gorzej! — pomyślałem sobie, poczem podniosłem okno i by już nie widzieć dobrej rodziny puszkarza, wtulając się w róg przedziału, usiadłem na miękiem siedzeniu wagonu pierwszej klasy.

Rankiem dnia drugiego podróży mojej z Jarosławia przyjechałem do Nowgorodu. Na stacji dowiedziałem się, że koledzy moi nie przyjechali. Rozpacz i zupełne zwątpienie zagrodziły mi drogę ku wszelkiej nadziei na przyszłość.
W bufecie trzeciej klasy wypijałem herbatę za ostatnie dwadzieścia kopiejek, wzywając opatrzność temi mniej więcej słowy.
— Jestem w Nowgorodzie, znajomej mi trochę z historji Rosji „drewniej stolicy“, nie mam pieniędzy i nadziei na nic, może byś łaskawie szanowna Opatrzności coś zupełnie niespodziewanego dla mnie wymyśliła. — Wezwanie moje snadź zbudziło Opatrzność, wnet bowiem, jako jej narzędzie zbliżył się do mnie, jakiś realista wysoki i dojrzały, mimo brak świadectwa dojrzałości, i zapytał po francusku, czy jestem Francuzem.
— Nie panie — Polakiem — odpowiedziałem — szukając w jego twarzy rozczarowania.
— Panie, ja też! — wykrzyknął zupełnie nie rozczarowany, lecz przeciwnie, mocno uradowany rodak.
Po rozmowie na różne tematy, jakiemiś tam okrężnemi drogami polskiemi już spokrewnieni,