Przejdź do zawartości

Strona:Jack London - Córa nocy.pdf/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że nie mógł ich uniknąć. Posuwał się naprzód, macając przed sobą wyciągniętemi rękami i niejeden raz dłoń jego natrafiła na twardy, masywny pień drzewa. Wiedział dobrze, że dokoła było dużo takich drzew. Czuł jak wyłaniają się zewsząd olbrzymie i groźne. Miał dziwaczne poczucie swej mikroskopijnej wprost małości, zatraconej wśród wielkich brył, otaczających go dokoła i zagrażających zmiażdżeniem. Wiedział, że dalej znajduje się dom i przypuszczał, że natrafi na jakiś ślad lub dróżkę, która go tam zawiedzie.
Raz poczuł się jakby złapanym w pułapkę. Ze wszystkich stron wyczuwał pnie łub gałęzie, czy wreszcie błądził w gąszczu leśnego podszycia, nie znajdując żadnego wyjścia. Wówczas pocisnął guzik i zapalił latarkę, przezornie kierując jej promienie pod nogi. Obracał latarkę w ręku wolno i ostrożnie. Biała jasność jej światła ukazywała mu wyraźnie i szczegółowo wszystkie przeszkody, stojące na drodze. Ujrzał wreszcie wolne przejście między pniami potężnych drzew, zgasił latarkę i skierował się w tę stronę, stąpając po suchem podłożu, dotychczas nietkniętem przez mgłę, dzięki grubej warstwie listowia gałęzi drzew. Miał dobre poczucie kierunku. Wiedział, że zmierza wprost ku zabudowaniom.
I wtedy właśnie zdarzyło się coś dziwnego. Było to coś zupełnie nieoczekiwanego, coś wprost nie do wiary. Jego stąpające ostrożnie nogi nadeptały nagle na coś miękkiego, żywego, coś co zerwało